Keine bum bum, czyli jak nie przyszli Niemcy.

Data:

Jakoś tak się złożyło, że dwaj moi ulubieni europejscy reżyserzy wydali ostatnio filmy, które mnie strasznie zawiodły w sposób, w jaki filmy, o które się nie dba nie zawodzą. Może na wstępie powiem, że nie rozumiem oceniania filmów przez poruszany temat. To nie traktaty filozoficzne. Liczy się czysta empiria i czarno na białym byłem niewzruszony.

Najbardziej chyba hitowy w naszym kraju ostatni film Hanekego nie jest zły. To kawał dobrze zrobionej, epickiej kinematografii. Tylko, że Michael robił to już tyle razy, i zawsze robił to lepiej. Nie znam go kompletnie od deski do deski, bo kto miał styczność z takim "Siódmym Kontynentem" pewnie zgodzi się, że takie kino lepiej dawkować sporadycznie, jeżeli nie chce się skoczyć z okna. Każdy jego obraz (który widziałem) to jawny, chirurgicznie precyzyjny psychologiczny terror na umyśle widza. I to jest wspaniałe, choć kolegom do piwa raczej nie da się pokazać. "Biała Wstążka" robi dokładnie to samo. Nie pokazuje przemocy, ale daje nam ją odczuć. Wciąga nas jako współ-protagonistów. Zostawia nas na skraju rozpaczy. Ale też, co do tej pory wydawało mi się u tego reżysera niemożliwe, kompletnie nuży. Film jest nierówny jak nieheblowana deska. Nagromadzenie wątków zamiast budować zainteresowanie postaciami rozmydla nam ich obraz. Bo nie da się do końca wciągnąć w żaden z wątków. Ledwo zaczęliśmy współczuć mieszkańcom z powodu niewypowiedzianego terroru, już pojawia się lekki wątek miłosny narratora (który momentami zdaje się chcieć opowiedzieć nam swoją historię bardziej niż inne), by rozmyć się w pedofilii. I tak w kółko. Haneke ma dosyć wyraźny i mrożący styl hipnotyzowania widza, by w którymś momencie z całej siły uderzyć w jego czułe punkty. I tutaj jest tak samo, z tym, że na 140 minut filmu, scena jest jedna. Nie wiem ile miało ich być, ale faktycznie odczuło się czarną rękę audio-wizualnej trwogi raptem w scenie słownej napaści Doktora na swoją kochankę. Nie jest to zły film - ba, jest dobry - ale jak na ogólną ekstazę, jaką wywołał pozostawił mnie raczej w złości. To mało było okazji by się zachwycać?

Z innej strony macha do nas Werner Herzog, którego strumień zapierających dech w piersiach dokumentów chyba nie przynosi dostatecznych zysków, ponieważ jego nowy film jest produkcją Hollywoodzką z takową też obsadą. Nie wiem jak wy, ale mnie tam kariera Nicolasa Cage'a nie interesowała zbytnio nigdy. Ot, aktor. Czasami zdarzały mu się fajne filmy kręcone już po Lynchu ("8mm"), ale ciężko uznać go za czyjegokolwiek faworyta. I w tym nowym filmie, grając skorumpowanego policjanta, wypada dokładnie tak. Jak aktor. W filmie. Historia jest lekka, mimo ciężkiego tematu, opowiedziana z mrocznym humorem. Film, choć długi, ogląda się zaskakująco dobrze. Ot, wytną kilka scen ćpania i seksu z prostytutkami i Polsat będzie miał co puścić po paśmie serialowym. I to jest dla mnie trochę problem. Daleki jestem od wymagania by Werner zamęczał ludzi filmami w stylu "Nawet Karły Były Kiedyś Małe" dzień w dzień, ale anonimowość tego projektu jest uderzająca i delikatnie rzecz ujmując zasmucająca. Najciekawszym aspektem jest chyba wypowiedź Herzoga, w wywiadzie, który na zaczepki słowne reżysera filmu "Zły Porucznik" z 1992 roku jakoby było to bezczelne zżynanie odparł, że człowieka nie zna, a o filmie nie słyszał. Szkoda, że nie udało mu się tego charakteru przelać na obraz.

Co jednak może zaboleć najbardziej, to fakt, że obydwa filmy będą pewnie dla setek ludzi inicjalną stycznością z tymi reżyserami. I ja naprawdę, naprawdę nigdy nie chciałem znowu poczuć się jak wtedy, gdy dowiedziałem się, ze ktoś nie lubi filmów Allena, bo widział niereprezentatywne dla jego stylu "Vicki Cristina Barcelona" i mu się nie podobało. Nigdy przenigdy.

Zgadzam się jeśli chodzi o Haneke. Nie przekazał tym filmem nic nowego, mimo że zrobiony był bardzo sprawnie, a zdjęcia były już zupełnie pierwszoligowe. Nie wstrzymał jednak nawet na chwilę ruchu serca, jak robiły to poprzednie jego dzieła (Pianistka, Cache, Funny Games, w mniejszym stopniu Kod nieznany i Czas wilka) i to zarzut, bo Haneke oglądam właśnie po to, żeby dowiedzieć się czegoś o sobie co mnie przerazi.

Natomiast nowy Bad Lieutenant bardzo przypadł mi do gustu. Bawiłem się na tym filmie rewelacyjnie i czułem Herzoga bardzo wyraźnie. Wręcz, w niektórych scenach miałem wrażenie, że przemawia do nas tym swoim spokojnym sarkastycznym głosem jak w Grizzly Man czy Spotkaniach na krańcach świata, tyle że tym razem nie używa strun głosowych a obrazów. Cage fenomenalny, to jego najlepsza rola od Leaving Las Vegas. A że film niereprezentatywny dla Herzoga? Cóż, to już zmartwienie tych, którzy po Złym poruczniku sięgną po Fitzcarraldo :>

@bonsai_supers nie zgadzam się z Tobą, że "Biała wstążka" to kino epickie. Akcja jest tu mocno zredukowana na rzecz wnikania w dusze bohaterów. Nie zgadzam się też w kwestii nagromadzenia wątków (ileż ich tam było, no ileż?) ani co do "nierówności" tego filmu. Moim zdaniem jest wprost przeciwnie - "Białą wstążką" rządził żelazna (hmm chciałoby się powiedzieć "germańska") konsekwencja.
Krótko mówiąc - uważam film Hanekego za jeden z lepszych jakie widziałem w ostatniej pięciolatce.

Też się absolutnie nie zgadzam w sprawie Haneke. "Nuży" jest czysto subiektywne i trudno używać tego jako argument przeciwko filmowi. Może nuży tylko Ciebie? Ja siedziałem jak zahipnotyzowany. A poza tym Haneke jest Austriakiem, a nie Niemcem :P

Natomiast idealnym przykładem totalnego germańskiego pudła w minionym roku są "Spotkania w Palermo" Wendersa. Absolutna klapa.

>"Nuży" jest czysto subiektywne

każdy rodzaj opinii jest subiektywny. obiektywne to są fakty.

>A poza tym Haneke jest Austriakiem, a nie Niemcem :P

a herzog jest chorwatem. z pochodzenia.

w każdym razie, biała wstążka jest filmem niemieckiej proukcji, o niemcach i w niemczech nakręconym. a, i jest też po niemiecku.

Jasne, że każda opinia jest subiektywna. Zwróciłem Ci tylko uwagę na fakt, że jeśli używasz argumentu, że "nuży" jako głównego argumentu przeciwko filmowi, to jest to argument, który nie znaczy nic ponad to, że znużył Ciebie. I jeśli ktoś nie widział "Białej wstążki" i się zastanawia, czy oglądać, to może śmiało ten zarzut zignorować. Ja znam wiele osób, które go zupełnie nie podzielają, więc jak widać zależy to akurat od człowieka, jego oczekiwań, wrażliwości, być może nastroju danego dnia, etc.

nie wiem na ile jeden argument jest lepszy od drugiego. nuży to dosyć jasne określenie. mógłbym pobawić się w ekwilibrystyczną elokwencję, ale sens byłby taki sam. nuży. tyle. jak kogoś nie nuży, to też fajnie. poza tym, to nie jest główny argument. nie wiem, czy ten tekst ma w ogóle jakiś główny argument.

Ależ ja wcale nie podważam Twojego prawa do takiej opinii! Niektórych znudził, innych zafascynował, jasna sprawa. Faktem jest, że napisałeś swoją recenzję trochę tak jakbyś opisywał obiektywne fakty (np: "nie da się wciągnąć w żaden z wątków"), a nie subiektywne opinie ("ja się nie wciągnąłem"), ale to szczegół - wiadomo, że w recenzjach stosuje się skróty myślowe. Odpowiedziałem Ci nie po to, żeby Cię na siłę przekonywać, że film powinien Ci się podobać, a jedynie po to, żeby podkreślić, że nie każdy podziela Twoją opinię. Nie tylko tę o "nużeniu". Dla mnie zupełnie nietrafiona jest również opinia o "wielowątkowości" i o "rozmyciu". Ja od początku wiedziałem, o czym jest ten film i miałem (podobnie jak bolekczyta) wrażenie, że wszystkie wątki konsekwentnie podporządkowane są tezie, którą Haneke stawia.

Może Twój odbiór to kwestia oczekiwań? Oczekiwałeś, że, podobnie jak w poprzednich filmach, Haneke będzie silnie uderzał i szokował, a tymczasem opowieść jest spokojna, bez tego typu "fajerwerków". Tyle tylko, że to spokój pozorny, bo tak naprawdę przecież temat jest bardzo mocny. Mi ten sposób opowiadania (mimo że może nietypowy dla Haneke) przypadł do gustu. I to nawet bardzo.

@doctor - lepiej bym tego nie ujął...

Dodaj komentarz